wać, czerwieniał, krzyczał, w końcu potrząsając pięściami wybiegał z urzędu.
Lenka czekała. Łokcie oparła na parapecie, patrzyła w dół, na bzy za parkanami ogrodów. Zamyśliła się. Miała dwadzieścia pięć lat. Od siedmiu pracowała jako sekretarka w prezydium. Przez ten czas zmieniano przewodniczących pięć razy. Lenka codziennie przed ósmą wychodziła z domu.
Po maturze chciała studiować biologię, ale nie została przyjęta. Jej chłopak, syn rzeźnika Rybarczyka, zaczął studiować na politechnice. Przestał przyjeżdżać do miasta. Jakiś czas pisała listy, potem zrezygnowała, bo odpowiedzi nie było. Stary Rybarczyk przestał odkładać cielęcinę jej matce, udawał, że Lenki nie widzi na ulicy. Kiedyś pojechała, żeby odebrać papiery z uczelni i poszła pod adres, jaki przepisała z ostatniej koperty. Drzwi otworzyła dziewczyna z dzieckiem na ręku. Lenka spytała o młodego Rybarczyka. Tamta zdziwiła się. — Męża nie ma w domu.
Minęło pięć lat i Lenka nie wyjeżdżała więcej z miasta. Była szczupła, niewysoka, mysie włosy rozczesywała codziennie przed lustrem. Nosiła czeską biżuterię, malowała rzęsy. Jej matka, kobieta już niemłoda, martwiła się, dlaczego córka nie wychodzi za mąż.
— Może nie chce tych miejscowych kawalerów? — zwierzała się ze zmartwienia sąsiadkom. — Prawda, dużego wyboru nie ma. A może czeka, że ten łajdak Rybarczyk wróci?
Lenka poruszyła się niespokojnie w oknie. Ktoś szedł ulicą koło płotów, zza których wychylały się bzy. Ale była to tylko stara kobieta, jej matka. Wracała z wieczornego nabożeństwa.
Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.