Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Drzwi nie domykały się, deska była pokryta kałem, na betonowej podłodze stała kałuża moczu. Ciężki zaduch wisiał w powietrzu.
Trochę później, kiedy już byli po imieniu (objęci ramionami całowali się długo nad stołem), Rybaczyński zapytał nagle:
— Andrzejku, a ty właściwie skąd?
— Z centrali — powiedział Muszyna.
— Ale tytuł, tytuł gazety.
Muszyna popatrzył na Jasia Flachę — na jego czerwoną twarz, wiśniową koszulę non-iron, przepoconą pod pachami — i powiedział opryskliwie: — Coś ty taki ciekawy, Rybaczyński?
I wtedy, nie wiadomo dlaczego, Flacha przestraszył się.
— Ja bardzo przepraszam! — Chwycił Muszynę za rękę, potrząsnął silnie. — Bardzo przepraszam. Ja tylko tak, prywatnie, redaktor, mam nadzieję, nie weźmie człowiekowi za złe! — Obejrzał się, stuknął kuflem o stół. — Ludwiś, Ludwiś, piwko dla redaktora!
Kiedy wychodzili, było ciemno.

Lenka czekała. Posłała łóżka, swoje i matki, w dużym pokoju za kuchnią. Rzadziej już wyglądała oknem. Ulica między parterowymi domkami była pusta i ciemna. Czytała książkę przy stole, zjadły kolację. Trochę rozmawiały z matką.
— Kładź się, późno — powtarzała stara kobieta.
Lenka udawała, że nie słyszy. Podchodziła do okna. Czuła na policzkach dotyk liści pelargonii. Nie widziała nikogo.