Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

Omalże nie upadł wstając. Funkcjonariusz oddał mu pasek, sznurowadła, krawat i aparat lustrzankę. Wsadził krawat do kieszeni, wyszedł przed budynek komendy i stał chwilę, nie bardzo wiedząc, dokąd iść. Chwiał się — musiał chwycić za balustradę przy schodach. Flacha czekał niedaleko komendy.
— A co, nie mówiłem? — Klepnął Muszynę po ramieniu. — Popielak to mądry gość!
Śpiewali wracając przez puste miasto. Ich głosy, trochę ochrypłe, słychać było daleko.
— „Rano, rano, raniusieńko, rano po rosie...”

Lenka jeszcze czekała. Matka piła herbatę przy stole w kuchni.
— Madziu — mówiła — dlaczego nie idziesz spać?
Dziewczyna uchyliła okno. Nasłuchiwała. Z dołu, od miasta, słychać było nierówny śpiew:
— „Wyganiała Kasia wołki...”
Tak, to wracał redaktor Muszyna. W rozpiętej koszuli, bez krawata, aparat lustrzanka krzywo wisiał na szyi. Długo stali z kierownikiem Rybaczyńskim naprzeciw niskiego okna. Kończyli nierówny śpiew:
— „Kasiu, Kasiu, Kasiuleńko, cóż za gości masz?”
Lenka stała za firanką. Widziała, jak na pożegnanie objęli się.
— Jasiu, nigdy ci nie zapomnę! — mamrotał Muszyna. — Pa, kochany, pa! — Cofał się w stronę drzwi.
W sieni potknął się o rower. Lenka wyjrzała z kuchni, ale zaraz cofnęła się z powrotem.
— Ja bardzo przepraszam, panno Lenko! — powiedział Muszyna do zamkniętych drzwi. — Bardzo przepraszam!
Słychać było, jak sprężyny jęknęły za ścianą, kiedy w ubraniu upadł na łóżko.