dza przysunął krzesło blisko łóżka i ciężko usiadł. Milczał jakiś czas, gdy tymczasem Reniek mamrotał z zamkniętymi oczami słowa piosenki: „Everybody loves somebody sometimes...”
— Reniu — powiedział Miedza po upływie minuty. — Reniu — powtórzył głośniej.
Reniek położył „Radar” na brzuchu, skrzyżował ręce pod głową i popatrzył na ojca. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i z łatwością dosięgał rękami sufitu. Nosił buty numer dwanaście.
— Reniu — powtórzył jeszcze raz sekretarz — posłuchaj, synu. Tak nie można.
— Co znowu? — zapytał Reniek opryskliwie.
Miedza stropił się. Popatrzył na swoje wielkie ręce o grubych palcach. Zapiął nie dopięty rozporek.
— Mama mówiła, że znów nie byłeś w szkole. Dzwonił do mnie dyrektor Kwasiborski...
— Kiedy ten stary wreszcie pójdzie na emeryturę? — przerwał Reniek. — On mnie wpędzi do grobu.
— Synu — zaczął Miedza po chwili — dyrektor mówił o twoich włosach. Dlaczego nie pójdziesz do fryzjera?
— Kwasiborski nosi brodę. Ja mu nie każę golić.
— Reniu, Kwasiborski jest stary, niedługo już będzie uczył. Nie możesz dla świętego spokoju pójść do Jankowskiego? Zadzwonię do zakładu, jak chcesz. Powiem, żeby ładnie cię ostrzygł.
— Co mi tu ojciec truje! — powiedział Reniek. — Będę nosił długie włosy, póki mnie do woja nie wezmą. Jak wezmą, to sami zetną.
— Kiedyś — powiedział Miedza oglądając ręce — sam może będziesz poważnym człowiekiem, inżynierem, na stanowisku. Będziesz miał dom, dzieci. Wtedy zobaczysz, jak to ciężko, jak trudno żyć. — Zamilkł. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć.
Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.