Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

że to sekretarz z tej przygranicznej wsi. Miedza zadzwonił do Gniazdowskiego.
I chyba tylko ten jeden raz nie dostał nic. Musiał składać skomplikowane złamanie za darmo. Kobieta leżała w gipsie pół roku. Jej brat odgrażał się, że napisze do gazety, ale tylko tak — wiadomo było, że pogada, pogada i przestanie.

Muszyna przyszedł do ośrodka przed drugą — Gniazdowski przyjmował od czternastej do szesnastej. Chciał zgłosić się jako pacjent, ale pielęgniarka w okienku nie zapisała go. Nie miał w ogóle książeczki i nie potrafił powiedzieć, co mu dolega. Kiedy pokazał legitymację honorowego dawcy krwi, wzruszyła ramionami.
— Co pan, żartuje? — I zatrzasnęła okienko.
Muszyna rozejrzał się po ciemnej poczekalni. Pod sufitem paliły się dwie żarówki w drucianych siatkach, wisiały lepy na muchy. W kątach stały blaszane spluwaczki, ściany oblepiały plakaty. „Matko, pamiętaj o witaminach dla twego dziecka!” — przeczytał. Niżej, pod hasłem, wymalowano wielki bukiet jarzyn. Podłoga była czarna, krzesła stare i skrzypiące. Ludzie mówili szeptem.
Usiadł pod ścianą, założył nogę na nogę, zapalił. Obok przysiadła na brzegu krzesła kobieta z dzieckiem w beciku. Niemowlę miało policzki pokryte krostami. Budziło się co pewien czas i zaczynało płakać. Matka kołysała je cierpliwie.
— Śpij, śpij, Karolciu! Pan doktor zaraz przyjdzie — mówiła.
Gniazdowski spóźniał się. Muszyna kilka razy patrzył na zegarek. Było pięć, dziesięć, a później dwadzieścia po. Rozmawiał chwilę z robotnikiem (dosiadł się, żeby przypalić). Był to młody mężczyzna ze zła-