Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więcej nikogo doktor nie przyjmie — powiedziała. — Proszę nie czekać.
— Jak to? Jak to? — zdziwił się Muszyna. Wszyscy na niego popatrzyli. Pielęgniarka zatrzasnęła drzwi.
— Mówią — odezwał się robotnik — że prosi tylko tych, co do niego prywatnie chodzą. I chyba trzeba będzie pójść. Do tej willi przy zamku.
— Pan doktor dobrze wie, co robi — powiedziała młoda kobieta z dzieckiem. — To najlepszy lekarz w powiecie.
Muszyna wiedział od Turonia, że Gniazdowski nie przyjmuje do pracy w ośrodku starych lekarzy. Samych młodych — po studiach. Wiadomo, że ludzie do takich nie mają zaufania. Jeden Lisowski, dentysta, ma podobno czterdzieści lat. Inni mniej. Podniósł się, kiedy doktor wyszedł z gabinetu (znów ten szybki krok, okulary, siwe włosy, teczka). Ludzie powstawali z krzeseł — laska staruszki upadła na podłogę i głośno stuknęła. Muszyna zastąpił Gniazdowskiemu drogę.
— Bardzo przepraszam, panie doktorze, jestem z prasy. Chciałem zamienić kilka słów.
Chirurg nie okazał zdziwienia. Spojrzał na zegarek. — O co chodzi?
— Może wrócimy do gabinetu? — zaproponował redaktor.
— Macie legitymację?
Muszyna zmieszał się. Ludzie patrzyli na nich. — Nie noszę codziennie przy sobie. Widzieliście na zebraniu.
— Więc o co chodzi? Pytajcie.
Stali w ciemnym korytarzu, otoczeni pacjentami — wysoki Gniazdowski z czarną teczką (znów popatrzył na zegarek) i nieduży Muszyna przed nim — w ortalionowym płaszczu i z aparatem lustrzanką na szyi. Tę rozmowę opowiedziała Stasi maszynistce sprzątaczka Czesia.