Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

cież granice! Ma taką kobietę w domu! To on jest winien! To on!
— Trzeba zrozumieć i wybaczyć — mówił Turoń.
— I on jej, i on jej, kiedyś.
Czy Leluchowicz wiedział? Nikt nie mógł powiedzieć na pewno. Może przymykał oczy? Kiedyś Flacha w „Obywatelskiej” zaczepił go:
— Edziu, czy ty chociaż wiesz, że twoja się puszcza?
Siedzieli przy stoliku za kotarą: magister, Flacha, inżynier Szafranek, Szeląg był także i jeszcze ktoś. Wszyscy spojrzeli na magistra — o Renacie było wtedy głośno w mieście.
A on jakby nie dosłyszał. Odgarnął z czoła kosmyk siwych włosów, dopił piwo, zapalił. Wszyscy czekali, że coś powie, krzyknie, może uderzy Flachę pięścią w twarz. Ale nic się nie stało, chwilę tak pomilczeli, ktoś zaśmiał się, a potem zaczęli mówić o czym innym.
Teraz Muszyna stał w tłumie pod gmachem prezydium i patrzył, jak dwie wielkie głowy wolno suną w górę. Leluchowicz krzyczał z dołu do ludzi na dachu. Byli to ci sami aresztanci, którzy pomagali Groszkowi budować trybunę (strażnik z peemem znikł w tłumie). Inni stali w otwartych oknach — mieli zaczepiać portrety na wysokości trzeciego piętra. Niżej, między portretami, wisiało już hasło: „Niech żyje święto międzynarodowej solidarności!”
Muszyna rozejrzał się: miasto jakby poweselało. Zieleń drzew przetkana czerwienią — transparenty zawieszone między latarniami, flagi na wysokich masztach. Nawet na dachu budki z piwem zatknięto czerwone papierowe chorągiewki.
Ciepły wiatr kołysał transparentami nad jezdnią.
Mężczyzna w kraciastej koszuli dał znak, ludzie w oknach chwycili sznury przybite do ram portretów. Wielkie twarze znieruchomiały.