Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja, panie kierowniku — powiedział zamiatacz. Ukłonił się i zdjął kapelusz.
Kierownik Rybaczyński wręczył mu szturmówkę: — Masz, będziesz niósł! Krowy na pochód nie wziąłeś?
Ludzie naokoło pośmieli się ze Stefana. Z prawej strony stała kolumna pracowników Fabryki Przetworów Owocowych, a z lewej budowlani. Z przodu, przed zakładami pracy, ustawiły się szkoły. Dziewczynki w białych bluzkach, chłopcy w mundurkach. Drużyna harcerzy w czerwonych chustach, z proporczykami i z doboszem, który bębnił od czasu do czasu (gwar na placu milkł wtedy na chwilę). Krzywy Stefan, ściskając drzewce szturmówki, przepchnął się między ludźmi, bliżej czoła. Nad głowami dzieci lepiej widział trybunę.
Goście zaczęli się schodzić kilka minut po dziewiątej. Dwóch porządkowych, Okrasa i Lewandowski, sprawdzało karty wstępu.
— Liczysz, Stasiek? — spytał Lewandowski Okrasę. — Uważaj, żeby ktoś na lewo nie wszedł.
— Liczę, liczę! — odpowiedział Okrasa. — Już trzydziestu dwóch weszło.
— Dużo, kurwa — westchnął Lewandowski. — Strasznie dużo lubi na tej trybunie stać.
Rzeczywiście — trzydzieści dwie osoby stały na drewnianym podium, zbitym z desek przez stolarza Groszka. Stano w trzech rzędach. W pierwszym, najbliżej obudowy z płyt pilśniaków obitych czerwonym płótnem — stali ci najważniejsi. Krzywy Stefan nie znał nawet wszystkich. Tych, których znał, starał się policzyć na palcach.
— Pięć, sześć... — liczył po cichu. Nie szło mu dobrze liczenie.
Poznał od razu sekretarza Miedzę w granatowym garniturze, z czerwoną kokardką w klapie marynarki. Obok stał tęgi nieznajomy mężczyzna w okularach