Mógł przyjechać do nas wieczorem, ostatnim autobusem, kiedy już sklepy były pozamykane. Spóźnieni goście wychodzili z „Obywatelskiej”. Na rynku pijani chłopi śpiewali wsiadając do taksówek.
Postał koło autobusu chwilę — nie wiedział pewno, dokąd iść. Może nie miał pieniędzy? Mógł wejść do poczekalni i tam przesiedzieć do rana.
Poczekalnia mieści się w starym parterowym budynku (zaraz obok wąska uliczka skręca na plac targowy). Nad wejściem (skrzypiące wahadłowe drzwi) napis: „Dworzec PKS — poczekalnia”. Po dwóch stronach białe tablice z rozkładem jazdy. Wewnątrz, wzdłuż ścian — ławki. Okienka kas zamknięte. Ostatnie autobusy przyjeżdżają do nas przed dwudziestą czwartą. Później, do piątej, cisza.
Usiadł w kącie, na szerokiej ławie o listwach, z których poschodziła farba. Podłoga była zaśmiecona (podarte papierowe torby, niedopałki, kromka suchego chleba). Blaszane spluwaczki stały pod ścianami. Przy drzwiach biało-czarny kosz pingwin. Obok stłuczona butelka z zielonego szkła. W przyćmionym świetle widział rozdarty plakat z połową hasła „Niech żyje...” i zaciśniętą na drzewcu pięść. Stare kobiety drzemały na ławkach. Głowy trzymały na szarych tobołach. Blaszane bańki stały na podłodze. Słyszał spokojne oddechy. Przed „Obywatelską” śpiewali.
O północy mógł przyjść sierżant Olszewski z naszej komendy. Wysoki — schylił się przestępując próg.