I choć ten jeden raz ci z trybuny poszli z nami. Nie mieli gdzie stać — jasne. Ludzie, jeszcze jak szli, to się śmieli. Co kto sobie przypomniał. Dawno takiego wesołego pochodu nie było u nas. Krzywy Stefan niósł szturmówkę.
— Kto to widział — powtarzał — w takim nieszczęściu, żeby się śmiać! Ech, ludzie, ludzie!
Ale nikt na niego nie zwracał uwagi.
Miedza idąc na czele przepraszał towarzysza Kotulę.
— Wyciągniemy surowe konsekwencje wobec winnych zajścia. To skandal!
— Nie szkodzi, nie szkodzi — dobrotliwie uśmiechał się Kotula. — Najważniejsze, że wszyscy żywi!
— Pończochy zupełnie podarłam — skarżyła się Helenka pani Gniazdowskiej. Szły obok siebie w pierwszych czwórkach.
Dzieci zaczęły śpiewać, ludzie w otwartych oknach pozdrawiali idących. Nad jezdnią kołysały się transparenty. Kawki wróciły na drzewa w parku. Słychać było ich krzyk, śpiew dzieci i szum wielkich drzew. Wróble na akacjach przy rynku ćwierkały podniecone. I tylko te twarze nad trybuną pozostały nieruchome i obojętne, jakby nie zdarzyło się nic. Patrzyły bez uśmiechu na nasze miasto.
Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.