Reniek czekał na Baśkę na starym żydowskim cmentarzu za miastem. Przed południem, kiedy kelnerka miała wolne, szli zwykle nad rzekę, tylko wieczorami umawiali się tutaj. Kirkut był opuszczony, ścieżki zarośnięte trawą, szare płyty z niezrozumiałymi napisami zapadały się krzywo w ziemię. Między topolami, na skraju, widać było dachy miasta i ścieżkę między łanami żyta.
Przed wojną pięć tysięcy Żydów mieszkało w naszym mieście. Starzy ludzie opowiadają, że w targowe dnie aż czarno było od chałatów i jarmułek na rynku. Niemcy wszystkich pozabijali — podobno gdzieś w lesie, za świerkowymi wzgórzami, za rzeką.
Baśka przyszła trochę zdyszana — biegła ścieżką przez pola.
— Nie mogłam się wyrwać — powiedziała. — Dużo gości dzisiaj.
Reniek siedział na kamiennej płycie, posunął się robiąc miejsce. Objął mocno dziewczynę, kiedy usiadła.
Poznali się przed rokiem, na zabawie w prezydium. Baśka była starsza od Reńka o dwa lata. Z początku nie chciała z nim rozmawiać, dopiero koleżanki ją namówiły („Dziewczyno, z synem sekretarza nie chcesz kręcić?”). Jeszcze teraz mówiła czasem pieszczotliwie:
— Ty mój wielki gówniarzu!
Matka Baśki pracowała w Wydziale Finansowym Prezydium. Chciała, żeby córka uczyła się do matury, ale Baśka wolała pracować.