dzie, powędkowaliśmy trochę i popili. Podobało się temu katanowi — jak wyjeżdżał, to tylko po plecach mnie klepał i powtarzał: „Merci boku, merci boku!”
Z tarasu jest widok na góry po drugiej stronie. Wieczorami jakby otulała je niebieska mgła. Betonowe schodki prowadzą w dół, do pomostu, przy którym stoi przycumowana motorówka. Domek ma trzy pokoje — na dole dwa, plus kuchnia i jeden, mniejszy, na górze. Wielkie weneckie okna, dębowa klepka, rzeźbione poręcze drewnianych schodów. Łazienka wykładana glazurą, kolorowe szybki w drzwiach, jak witraże. Miedza sam jeździł po kafle do hurtowni wojewódzkiej. Jego znajomy, niejaki Papuziak — dyrektor huty szkła — przywiózł własnym samochodem kolorowe szybki. No i te dwa kilometry drogi przez las, którą budowaliśmy w czynie społecznym, dwa kilometry linii pod napięciem („siła już jest!” — cieszył się sekretarz, kiedy podłączono światło) i dwa kilometry linii telefonicznej, którą, dzięki uprzejmości dowódcy okręgu, ustawiło wojsko.
Przyjechali o dziesiątej dwoma samochodami. Pierwszy Józik warszawą. Przywiózł sekretarza i Muszynę. Poszli zaraz oglądać rybaczówkę, a kiedy wyszli na taras, pod dom zajechał niebieski wartburg Leluchowicza. Magister przywiózł Szeląga i dwie kelnerki.
Z początku rozmowa nie kleiła się. Muszyna był sztywny, spytał, ile rybaczówka kosztowała i dlaczego młodzież nie korzysta z obiektu. Miedza próbował żartować:
— Redaktorze kochany, jakbym tu wpuścił tych dzikusów, to w dwa dni nie byłoby co oglądać! Zrujnowaliby, zniszczyli...
— Zafajdali — zaśmiał się Szeląg.
— Nie można, nie można — kiwał głową Miedza.
Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.