Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

Świerszcze milkły przestraszone, kiedy wiatr przynosił słowa, a rozchodząca się za motorówką fala głośno biła o brzeg.
Jedli potem bigos siedząc w plecionych fotelach naokoło stołu, kóry Miedza kazał wynieść na taras. Dziewczyny włożyły białe fartuszki — nosiły talerze i półmiski z kuchni. Był jeszcze tatar z oliwą i jajkami, śledzie w śmietanie i dużo zielonych korniszonów.
— Jedzcie, jedzcie, towarzysze — mówił sekretarz. — Abyśmy tylko zdrowi byli. Redaktorze, nie dajcie się prosić!
Kiedy Baśka stanęła przy nim, posadził dziewczynę na kolanie i grożąc palcem zaczął mówić:
— Jak mi będziesz Reńka bałamucić, to cię nie chcę znać, Basiu!
Dziewczyna śmiała się, ale Miedza spoważniał nagle, poczerwieniał i patrząc na Muszynę powiedział:
— Syna mi chce zabrać! Syna. A on nie dla niej, redaktorze. Nie dla kelnerki! Chłop dwa metry wzrostu, ręka jak moje dwie. Inżynierem będzie, co, Szeląg? Zrobimy z chłopaka inżyniera.
— Tak jest, sekretarzu — przytaknął nauczyciel.
— Nie dla ciebie, Basiu! Jak go będziesz bałamucić, wyrzucę z miasta! Gdzie Turoń?
Turonia nie było, ale Miedza, pijany już, krzyczał, jakby przewodniczący siedział obok: — Zwolnić matkę! Od ręki dać wymówienie.
Krzyczał, czerwony i zły. Dziewczyna przestała się śmiać. Wszyscy zamilkli i patrzyli na Miedzę i na Baśkę, która usiłowała wstać z jego kolan. I pewno w końcu rozpłakałaby się — niby to żarty, a przecież sekretarz naprawdę był zły.
— Ściskał mnie w pasie — skarżyła się na cmentarzu Reńkowi — i palcem wygrażał, jak smarkatej. Całe szczęście, że ta świnia przyszła.
— Jaka świnia? — zainteresował się Reniek.