kowanego domu na wzgórzu, był jednocześnie stróżem rybaczówki. Miał etat w radzie i co miesiąc jeździł po pensję do miasta.
— Dawaj, dawaj, Józik — sapał sekretarz.
Kierowca zobaczył świnię w krzakach i zaczął się śmiać.
— Sekretarzu, to przecież świnia! Szkoda zabijać!
— Co mi tu będziesz gadał! — poczerwieniał nagle Miedza. — Świnia, świnia! A ja ci mówię, że dzik! Dzik czy nie? — zwrócił się do Szeląga.
— Dzik, dzik — powiedział nauczyciel. — Przelatek.
— Widzisz, Józek? Sam prezes koła mówi, że dzik!
Józik już nie odezwał się.
Potem poszło gładko. Szeląg zaszedł świnię od tyłu i łomem uderzył w grzbiet. Kwiknęła ostro i wybiegła z krzaków. Dziewczyny na tarasie wspięły się na palce.
— Oni ją naprawdę zabiją — powiedziała Baśka.
Miedza z uniesioną siekierą czekał. Józik podskoczył z korbą — uderzył mocno. Stuknęła jak o kamień. Znów ten ostry kwik. Miedza, na rozkraczonych nogach, podchodził wolno. Świnia weszła do wody, ale cofnęła się zaraz. Zakręciła się w miejscu, jakby nie wiedziała, dokąd biec. Wtedy Miedza uderzył. Bił ostrzem. Trysnęła na boki krew. Muszyna poczuł krople na twarzy. Odszedł kawałek na bok — robił zdjęcia. Potem chwyciły go mdłości i zwymiotował pod pniem. Nie widział świniobicia do końca.
Nad wodą wieprzek klęknął kwicząc, a kiedy chciał wstać, skoczył Szeląg z łomem. Uderzył w grzbiet. Potem Józik przyłożył korbą. Bili tak na zmianę: siekiera, łom, siekiera, łom. Korba. Dziewczyny z tarasu widziały tylko błyski nad ich głowami.
Miedza, kiedy zmęczył się, oddał siekierę kierowcy.
— Obuchem go, Józik, obuchem! — Starł z czoła krew.
Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.