Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

Muszyna słyszał te uderzenia, jakby bili cepami. Wieprzek rzucał się trochę, próbował wstać, kwiczał jeszcze, potem wtulił łeb w ziemię, między racice, i tylko dreszcz wstrząsał nim po każdym uderzeniu. Krople krwi leciały na boki. Przestali bić, kiedy znieruchomiał.
Szeląg odrzucił łom. Stał rozkraczony — ścierał pot z twarzy. Józik klęknął (takie zdjęcie zrobił Muszyna: kierowca klęczy, wsparty na drzewcu siekiery).
— No co, redaktorze, pieczeń będzie! — zaśmiał się nauczyciel (blady redaktor stanął przy nich).
Z tarasu przybiegły dziewczyny. Patrzyli wszyscy na świnię. Kałuża krwi pod łbem roztapiała się w glinie i piasku. W mięsie połyskiwały kawałki kości. Grzbiet krwawił jeszcze. W miejscu, gdzie nauczyciel bił najmocniej, sierść wyglądała jak czerwona miazga.
— Jezu! — szepnęła Baśka.
— Nie wiem czemu — mówiła do Reńka — zaczęłam wtedy płakać. Twój ojciec tak mnie zdenerwował i jeszcze ta krew! Oni wszyscy zaczęli się śmiać ze mnie. Musiałam odejść na bok.
— I co? — pytał Reniek. — Co potem? — Popatrzył na niebo, czy nie ma pierwszej gwiazdy.
— Pili — mówiła Baśka. — Pili. — I jeszcze raz powtórzyła: — Pili.
— Pod tego dzika, panowie! Pod dzika — mówił Szeląg.
— Panny, a wy co? — pytał Leluchowicz. — Dla kogo ta wódka?
Potem Miedza pijany leżał na wersalce. Leluchowicz zaciągnął Zośkę na górę. Dziewczyna niby się opierała, ale poszła. Szeląg usiłował chwycić Baśkę — wymykała się między plecionymi fotelami na tarasie. Muszyna siedział wsparty o kamienny murek. Śpiewał, ale nikt nie zrozumiałby słów. Poprzewracane butelki leżały na stole, skrzynka po piwie była pusta.