Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

mny taras, gdzie Muszyna oparty o kamienny murek śpiewał swoją pieśń bez słów.


Rano Miedza — niewyspany, z podpuchniętymi oczami — kazał Czesi jechać z Józkiem do rybaczówki i zrobić porządek. Czesia wzięła szczotkę, wiadro, dwie ścierki i pojechali. Złapała się za głowę, kiedy weszli do domku. Podłoga w pokoju zasłana była szkłem, na wpół zaschnięte kałuże piwa i wódki. Brudna serweta pod stołem, zerwane firanki. Na tarasie poprzewracane fotele, ślady torsji.
Przyszedł Wojtanowski, stróż — gruby, duży mężczyzna w czarnym mundurze i czapce z zielonym otokiem (miał również etat w elektrowni przy tamie — pracował w straży przemysłowej). Czesia na klęczkach ścierała podłogę w dużym pokoju. Drzwi na taras były otwarte. Józik siedział na kamiennym murku. Wojtanowski, sapiąc, stanął obok.
— No i co, Czesia? Zabawili się twoi państwo! Trzeba sprzątać!
Czesia fuknęła, zła: — I twoi, i twoi, Wojtanowski!
Strażnik śmiał się. — O, bardzo przepraszam! Ja mam etat w prezydium. Pan przewodniczący Turoń nie pije!
— Wszyscy oni tacy sami! — mówiła sprzątaczka. — Panowie! Do jednego worka! — Zebrała potłuczone szkło z podłogi i wsypała do wiadra.
Józik chrząknął. Popatrzył na stróża i zapytał:
— Wojtanowski, a świnia wam czasem nie zginęła?
— Świnia? — zainteresował się stróż. — A tak, tak! Wczoraj wieprzek nie wrócił na noc. Taki nieduży, czarny.
— I już nie wróci! — pokiwał głową Józik. — Nigdy.
Wojtanowski nie chciał wierzyć. Dopiero kiedy po-