Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

siała powtarzać, nim wszedł. Wyglądał zwyczajnie: czterdziestoletni mężczyzna w zielonym ortalionowym płaszczu, poplamionym na rękawach, w tyrolskim kapeluszu, z teczką aktówką z wytartego zamszu. Kołnierzyk koszuli miał brudny, widać było kawałek gumki od krawata.
Taki spod budki z piwem — mogła pomyśleć Lenka.
Stefcia gońcówna (kleiła koperty przy stoliku pod oknem) patrzyła na niego w milczeniu. Zdjął kapelusz i wtedy zobaczyły, że jest trochę łysy i ma spocone czoło.
— Czy jest przewodniczący Turoń?
— Nieobecny — powiedziała Lenka. Znów zaczęła segregować pisma przeznaczone do wysyłki. On stał w drzwiach, przestępując z nogi na nogę. Patrzył na paprotki i pelargonie na parapecie. Za plecami Lenki gęsty bluszcz wspinał się na drewnianą kratę. Może patrzył na włosy dziewczyny? Były szare jak futerko myszy. Na szyi Lenki połyskiwała srebrzyście szklana kolia.
— Pani pewno lubi kwiaty.
Lenka uśmiechnęła się. — Owszem. A towarzysz w jakiej sprawie?
Zakaszlał. — Chciałem zobaczyć się z Heńkiem Turoniem. To mój kolega. Jeszcze ze szkolnej ławy.
— Ach, tak. Proszę, niech pan usiądzie. Stefciu, daj krzesło, albo proszę wejść do gabinetu. — Wstała i otworzyła drzwi obite skórą. — Niedługo powinien wrócić. Może herbaty?
Mężczyzna w ortalionowym płaszczu podziękował. Usiadł w fotelu, przy małym stoliku, obok wielkiej agawy w donicy. Na podłodze leżał czerwony dywan. Ze ścian patrzyły kamienne twarze. Ich odbicia widział w szklanej płycie na biurku. Posiedział chwilę, potem wstał, powiesił płaszcz i kapelusz przy drzwiach. Pod-