Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Aby tylko dotrzymać! — rzekł Kostka. — Zresztą mnie nie wezmą. Nie damy się wziąć!
Marynie stanął w oczach straszny wyraz twarzy Szczepana Kurosa, parobka z Miętustwa, kiedy kochanka jego Żegleniówna, która mu jeść na mur niosła, kulą w pierś trafiona u nóg mu padła i zmarła.
Maryna zauważyła już, że chłopi między sobą zamieniają szeptane słowa i kryte spojrzenia. Słyszała, jak Nowobilski Maciek, chłop po Łętowskim najpoważniejszy, mówił do brata stryjecznego Józka: Nie przydzie nik. My tu wyginiemé sytka i telo bedzie.
A Józek Nowobilski, olbrzym woły noszący, ponuro powiódł po ziemi jastrzębiemi oczyma.
— Ale co z Sobkiem? Co z Toporami? — mówił Kostka. — Co z bratem twoim, Maryna?
— Jo nie wiem, panie. Wto, jak wto, ale on haw jus powinił być. Na wcora pod noc se ślubił przyjść. A Sobek, hłop nie taki — co komu, cy sobie sam prziślubi, to zrobi, hoćby mu sam Chworz­‑Smok z cornemi skrzydłami, abo Krwnik­‑Ubijca, śmierzci bóg z macugom, zastompili.
— Niech się dzieje, co chce — rzekł Kostka chwiejąc głową. — Już drugi dzień na murze na nogach jestem, oka dwie noce nie zmrużyłem, morzy mnie taki sen, że wytrzymać nie mogę. Chwileczkę pośpię.