Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— E? — zawołał Marduła z przestraszonem niedowierzaniem.
— O, óna bedzie — przytwierdził Krzyś z dwóch powodów: raz że we wszystko nadzwyczajne wierzył, powtóre, że skoro tak potęga Janosikowa widziała i mówiła, to tak musiało być.
— No, to jom widzicie — rzekł Nędza. — Ona hań jus dość dawno migo. Ceko pewnie na Kanie, co té dzieci, co jej zuciekały, przywobi ku sobie, pochyce i hań je na obłoku prziwiezie.
— E jakoz to? — zapytał chłopczyk co gęśle trzymał.
— Cicha jest cyrniata na gębie, a ocy mo wyłupione, jak u sowy i takie, jak mróz. Powietrze koło niej jak z grobu, zimne, wilgotne, zatychnione.[1] Białom ma smate na sobie, taki płosc, opleśniony, a pręt corny trzimie w rency i ka na dziecko trefi, to go tym pręte tknie i dziecko mre.
— Sine sie stanie, jak kiebyś go zadowiéł — rzekł Krzyś. — Jo to widział pod Budzyne, be temu ze trzydzieści lot.

Haj, A té dzieci, co jéj ucieknom, to zaś ścigo piekielno bogieńka niescęnścia, Kania. Ta sie obróci kozdemu dziecku w jego matke, kie

  1. stęchłe.