Wsi, z pod Łobzowskiego Kazimierzowskiego pałacu wyganiano — stada krów i konie.
Pod zamkiem i naokół cicho — cicho aż het poza pola ku błękitnym wzgórzom Beskidu, ku dalekim, majaczącym w szeżodze rannej ostrym lśniącym widziadłom Tatr.
Szły drobne z wysoka postacie bab krakowskich w jaskrawych chustach, jasnych spodnicach i czerwonych butach, z koszykami na rękach i plecach de Krakowa na targ. Szły po dwie, po trzy, czasem grupką — drobne, kolorowe jak w jasełkach dla dzieci.
Na zamkowej górze pod murami śpiewało mnóstwo ptaków wiosennych, czyniąc świergot i wesołe, radosne dźwięczenie powietrza.
Świat cały obudził się ze snu i otwarł barwne, świetne, dźwięczne źrenice.
W taki czas opat ksiądz biskup Pstrokoński chodził po swym tynieckim parku i pacierze poranne odmawiał.
Kwitły koło niego jabłonie i czereśnie, zieleniła się winnica benedyktyńska, kwitły starannie hodowane i pielęgnowane róże, lilije, narcysy, fuksye, piwonie i tulipany.
»Tedy jo sie wrócem ojce matko ku wom,
kie na nasém stole zakwitnie tulipon...«
Pachniał mu w spokoju ogród, w pogodzie i rozmodleniu porannem.