— Haj. Roz tu na téj hali w Bartłomiejskim[1] przisły takie zimna, co nad cuda mroziło. W nocéj my sie redykali ze statkem dołu,[2] bo sie widziało, co umarźnie.
— Widzi sie mi, co kurzy — rzekł Sobek i uchylił skrzypiących drzwi szałasu. Grube płaty śniegu padały.
— Iście kurzy. I nie taje nic.
— Kazby ci tajało, kie mróz?
Dorzucił drew na watrę Kret i począł ręce grzać, wyciągając je nad ogień. Sobek zaś znowu myślą ku temu, co się zdarzyło, powrócił.
Już minęło kilka tygodni od rozgromu pod Nowym Targiem, którego doświadczył. Wrócił w hale. Wieść o wzięciu Czorsztyna, o wydaniu Kostki i Łętowskiego, o ich śmierci męczeńskiej rozeszła się szeroko; i ku Stawom posłał ją Stasel synem, ten, który tam Kostkę prowadził.
Marynę baby przywiozły na Hrube, gdzie bezprzytomna długo leżała, nim do sił powracać zaczęła. Silnym ciosem ugodził ją »rycérz«. I otoczyła ją jakaś tajemnica rycerskiej miłości, o której nie wiedział nikt. Teresia siedziała przy Stawach i nic nie mówiła.
Sobkowi się wszystko czasem wydawało, jak Sablikowa baśń...