się bał, żes łońce w Jakubskim miesiącu[1] może nagle wejść i stopić śnieg do znaku, a chciał po tropach owiec przez Mardułę potraconych poszukać.
Zimno było, ale Sobek nie dbał o to; on często w tęgie mrozy zimowe boso koło chałupy na Hrubem posługował.[2]
Cichy stał świat, tylko wiatr czasem po kosodrzewinie świsnął i poleciał dalej.
Sobek szedł ku Czarnemu Stawu owczą pércią.
Na dolinie był słabszy, ale w górach wysoko musiał tęgi wicher dąć, bo się chmury poczęły rozbijać, wznosić i gdy słońce zaczęło świtać, brzask się z popod chmur, na niebie skłębionych, w których tonęły szczyty, po pod turnie ukazał.
Rozwidniło się.
I wówczas Sobek wzdrygnął się nagle, stanął i w przerażeniu prawie że zawołał:
— Jezus Maryjo! W Imie Ojca i Syna i Ducha Świentego Amen! Je coz to takie?!
Przestraszone jego oczy padły na psy, ale psy spokojnie stały.
Tak jest — wyraźny to był ślad. Przy pierwszem zaświeceniu dnia dostrzegł go Sobek. Ślad małych stóp, jakby dziecięcych.