i skalami[1] nie zawali na wiekuistom wiecność?
Bał się, ale szedł — ostrożnie, czujnie, z wytężonym słuchem i wzrokiem. Serce biło mu prędko, gwałtownie. Coś go ciągnęło. Czuł to. I ujrzał Staw Czarny, cichy, posępny, rozległy i spokojny. Chmury nad nim wisiały całunem i bieliły się dookoła upłazy. Martwy, wieczysty staw.
Wtem zaszczekały zajadłe psy; Sobkowi omal ciupaga ze strachu nie wypadła z garści.
A nieopodal o jakie dziesięć kroków, w kosodrzewie, snadź wsparty przedniemi łapami na pniu, ukazał się niedźwiedź czarny i ogromny.
Sobkowi ciupaga wrosła w garść i odwaga mu powróciła, a nawet humor na widok tego dźwiérza w sérokik madziarskik gaciak, towarzysza gór.
— Tuś? — krzyknął. — Cyś potę nie tén, co my sie ś nim pod Królowom witali?
W zad! — zawołał na psy, które się ku kosodrzewinie rzuciły. — W zad!
Ale już było zapóźno; zaciekła suka poskoczyła za blizko. Niedźwiedź schylił się i przeraźliwy psi pisk przedarł powietrze. Z rozdartem, tryskającym krwią uchem, którego niedźwiedź sięgnął pazurem, suka uskoczyła ku Sobkowi.
- ↑ kamieniami.