— Jerdyk tobie! Zjés ty ozpalonom skałe! Bees mi haw droge zastempował i psy kalicéł?! — wrzasnął Sobek. — J... ci dusiu krotny dziadu!
I dobywszy pistoletu, nie pytając, w kufę niedźwiedziowi wypalił.
Kula gdzieś po boku paszczy się prześlizgnęła, rwąc i czerwieniąc czarne kudły. Niedźwiedź w pierwszej chwili jakoby się zdziwił — nie zabierał on się snadź wcale do walki, byłby człowieka koło siebie przepuścił, ognał się tylko psu. Ale teraz ryknął złowrogo, zniknął w kosodrzewinie, zachwiał nią, jak halny wiatr, i w mgnieniu oka wzniósł się przed Sobkiem na ścieżce na zadnich łapach olbrzymi, ciekący juchą z rozwartego pyska, z łapami przedniemi podźwigniętemi w górę i rozczapierzonemi pazurami.
— Oprałeś ty dwok dyabłów! Ckoj![1] — pomyślał Sobek i z drugiego wyrwanego z pasa pistoletu lepiej, w komorę, strzelił.
W tejże samej też chwili dopadły boków niedźwiedzich broniące, wierne swemu panu psy. To może ocaliło Sobka, miał bowiem czas na wysoki głaz w kosodrzewie wyskoczyć.
Niedźwiedź po strzale beknął, oderwał od siebie i prasnął jednego psa w bok, gdzie pies padł martwy, bez jęku nawet. W tymże momen-
- ↑ czekaj.