Ale Sobek nie chciał się bać, a przytem nie chciał nie bronić suki, która jego broniła. Więc obuchem niedźwiedzia potężnemi i niechybnemi rękoma w nos uderzył. Niedźwiedź rozwarł łapy szeroko i runął w znak. Wówczas Sobek skoczył i zmiażdżył mu czaszkę ciosami. Nos wbity w nurę[1], nura cała zdruzgotana była — snadź cios obucha kości w mózg pod czołem wepchnął.
Niedźwiedź leżał martwy, żarty przez sukę pod gardziel.
Naonczas Sobek wyskoczył na głaz, z którego się bronił, i dziki wielki krzyk tryumfu napełnił przestrzeń. Ho-ho-houuu grzmiało turniami.
Sobek zwrócił się twarzą ku Czarnemu Stawowi, jakby go zapytać chciał:
— Widziałeś?
Oderwał sukę od niedźwiedzia, przypatrzył mu się kieli to plugac, odetchnął tęgo i postał; potem pojrzał ku zabitemu psu, poszedł ku niemu, zdjął zeń obrożę, bo skoda, i zapiął suce, aby niosła, nabił pistolety i znowu spojrzał na ślad bucików. Za staraszonym walką śniegiem był on widoczny dalej. Niezmierny strach ogarnął Sobka znowu, jednak walka i zwycięztwo dopiero co odniesione czyniły go śmielszym. Czuł się w łasce Pana Jezusa.
- ↑ pysk.