Gwizdnął na sukę i począł iść za tropem, pozostawiając rzecz z niedźwiedziem na później, szukania owiec niechając zupełnie.
Trop od wody skierował się w prawo i znaczny był na uboczy Kościelca.
— Ku wodzie przisło, koło wody sło i wzieno się spinać — zauważył Sobek.
Jednak zaraz też zauważył, że buciki na śniegu się ślizgały, znać było nawet upadek na kolana, poczem skręt w dół na prawo, przyczem w paru miejscach ślady upadku i usunięcia się.
— E kiz to dyasi?! — szepnął sam do siebie Sobek. — Coz to za bogieńka, co kiełza?
Ale mu buciki myśl przywiodły:
— Cy jaka dólska bogieńka haw nie prziwandrowała, kie je do butków obuta jest? Naska góralska zej toby przecie w kyrpcak, albo boske sła?...
Tymczasem jednak nagle zagrzmiało i z chmur wiszących całunem nad halami sypnął się mroźny ogromny grad, tak gęsty, że natychmiast pokrył sobą całą powierzchnię ziemi. Podobnego gradu Sobek nie pamiętał. Niebo waliło nim jak z kadzi. Suka skuliła się, a Sobek zakrył ramieniem twarz, bo się o oczy bał i przysiadł w kosodrzewinie, aby się jako tako osłonić.
W niedługą chwilę po kostki tego gradu było.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.