— Hań, pod Małym Kościelce — w kosówce... wlozek na to...
Sobek nie pytał dalej; wyskoczył ku Mardule na pérć i jęli uciekać obaj z pod Kościelców na lewo.
— Hań niedźwiedź — sapnął Sobek.
— Niegzeta! — odsapnął Marduła, niewiedzący że niedźwiedź zabity, ale nie zwalniając kroku.
— Is go! — rzekł Sobek, ujrzawszy cielsko na pérci.
— Ka? — zapytał Marduła, ściskając toporzysko w garści. — He! Niezywy! Wtoz go zabiéł?
— Jo — odpowiedział Sobek.
Przeskoczyli trupa niedźwiedzia; suka warcząc za nimi, i biegli obchodną drogą ku szałasom.
Gdy zdyszani wypadli ze smreków na halę, ujrzeli przed szałasem starego Kreta, który na łubie z kory węgle jarzące się trzymał i ku chmurom z nich z pod okapu dachu kadził.
— Is, is! — rzekł Sobek. — Kret sie płanietnikowi prociwi. Kadzi ku niemu.
— Cy go tys przewładze? — zastanowił się Marduła.
Przybiegli ku starcowi.
— Tuście? — rzekł on. — Cy jus świat fce zabrać, cy co?
Ale nagle ulewa poczęła się uśmierzać.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.