drującą Jewką wodziła leżąca na glinianej polepie w sieni bezwładna, ale przytomna Toporowa Sobcockula.
Kradnie!...
I oczy jej w nieruchomych oczodołach paliły się piekielnym blaskiem, stare, wściekłe, bezsilne oczy...
Kradnie — ten dziod, ten plugoc, sługa!
Okrada ją — gaździnom nad gaździny — — kradnie jej majątek!... Resztę majątku!...
— He! Zagłówek! — zamruczała Jewka łakomo, patrząc na poduszkę pod głową Toporowej.
Zagłówek, poduszka, piékny, fajny, dobry!
Piękna poduszka!...
Pochyliła się nad Toporową i chwyciła poduszkę za dwa rogi, w tem we włosy wbiły się jej jak szpony suche, chude, kościane palce lewej ręki gaździny i zastygły tam, zdrętwiały zamarłe.
— Puść! — charknęła Jewka.
Puść, bo cie zadowiem![1]
Ale oczy Toporowej Sobcockuli tak straszno patrzały w jej twarz, że nie śmiała jej sięgnąć ku gardłu, aby udusić.
— Gaźdino, puście! — jęła błagać.
Chwilowo przerwany okropną złością bezwład członków Toporowej, trwał znowu. Jewka
- ↑ zadławię.