powoli Gałajda, rozciągając obsuszoną koszulę na żerdzi.
— Musiało nogi stulić pod sie, a ręce za pazuchy wepchać, bez to nie odmroziło — rzekł Kret. — Bóg świci, co nie zglewiało samo.[1] Uwazujciez, coby zygi[2] na niom nie leciały.
— Siumne dziéwce — szepnął Smaś.
— Jak leluja — szepnął Sobek.
— Do cudu — szepnął Marduła.
Na palcach chodzili, drwa suszyli, nim na ogień poszły, by nie dymiło, mleko gotowe mieli, a coraz czem świeżem przyodziali.
Dziewczyna leżała na naprędce usłanem posłaniu ze smreczyny i chust, pod kożuchami.
— Zamglało w kosówce — szeptał Kret. — Nieg sie odeśpi.
Osata sie hnet, bo to młode.[3]
Czuwali. Obleczona przez Kreta i Smasia w kuszulę dziewczyna leżała.
Szeptem ozwał się Brzegów Wojtek do Sobka:
— W samém tém miejscu lezy, ka pon Kostka pościelone miał.
Wydało im się, że dziewczę drgnęło; popatrzeli — blade było, jak płótno i głowa zwisła mu w tył.