Stary Kret ziela warzył, a on seliniejakie przysady[1] znał; zamawiał chorobę.
Dziewczę o świecie nie wiedziało, gadało, krzyczało, ale nikt nie rozumiał co?
Jeszcze co można było zrozumieć niekiedy, to słowo: oczy.
— Urzók jom wtosi ocyskami — mówił stary Kret.
Piątej nocy od przyniesienia dziewczyny chmurna była, dżdżysta noc; przysuwa się Marduła do Sobka i powiada:
— Sobek, dobro noc owce we Wirhcihéj Luptakom ukraść.
Popatrzał Sobek na niebo i rzekł:
— Iści, dobro.
Wybrali się poza Lilijową przełęcz Sobek, Topór, Marduła i dwóch juhasów.
Podkradli się cicho kosówkami, psy liptowskie nie zaczuły w deszcz, podeszli pod sam koszar, każdy chwycił jedną owcę, pysk obwiązał, żeby nie beczała, na kark sobie zarzucił i z łupem uszli.
Na Liliowej przełęczy zagłosił się Marduła na Janosikową Nędzy nutę.
Ucyła mie matka piéknie zatańcować,
a ociec mie ucył ukraść, dobrze sować![2]