Szóstego dnia rano choroba się jakoby przesiliła i dziewczę przytomnie spojrzało.
Stało się wielkie święto w szałasie.
Że delikatnie jeść musiało być nauczone, dawali mleko słodkie z miodem, którego Mardule dziewki aż z dalekiego Ratułowa naniosły.
Nikt się o nic nie pytał, o nic dziewczęcia nie badał.
Było.
Zrobiły się cudne, gorące dni i zaczęło wychodzić przed szałas.
Powstała larma[1] na hali; baca z Wierchcichej przyszedł z pięciu juhasami zbrojno na siłę skradzione owce odbierać. Przyszli czarni, odymieni i od mosiądzu dźwięczący.
Ale Sobek wyszedł naprzeciw nich i gdy się sobie pokłonili, rzekł:
— Mamy tu chorom, przy bitce krzik. Owiec haw mamy dość. Wrócem wam wase i jesce drugie telo ze swoik prziłozem. A jakby wam o bitke sło, to sie zejńdźmy hań na grani. Zgoda?
— Waszyk owiec nam nietreba, oddajcie lem[2] nasze — odrzekł baca cichowiański z polska przez grzeczność. — Jak nam treba budzie, to pridziemy po nie, tak, jato i wy do nas.