A jak byście sie fcieli spróbowaci s nami, priślijcie honelnika.[1] Wyjdziemy.
Pokłonili się sobie i rozeszli.
Ale przechodząc mimo Sobkowego szałasu, baca z Wierchcichej i juhasi liptowscy ujrzeli dziewczę siedzące przed progiem.
— Jaj! — zadziwił się śpiewnie, jak tam mówią, baca z Wierchcichej.
— Jaj! — zadziwili się śpiewnie juhasi.
Bo to był śpiewny, smętny słowacki lud; a nie miał w węgierskiej niewoli nic, prócz kobiet.
I stanęli rzędem i dziwowali się pięknu, co rozkosz daje.
I ze wzdychaniem, brzęcząc blachami i uzbrojeniem, odeszli.
A gdy stawiańscy juhasi z gońcami owce paść wygnali, Sobek sery w szałasie gniótł: stary Kret, do słońca się grzejąc, bo cudne sierpniowe pogody były, pośród głazów na hali dziewczęciu opowiadał.
Opowiadał jej o ogromnych kościołach w skałach, gdzie księża w białych komżach msze odprawiają i tysiące świec się jarzy, a od organów na chórach cała góra wewnątrz gra; opowiadał o pieczarach, gdzie złote są mosty nad wodami, a na sadzawkach bezdennych złote kaczki pływają i jajka z dyamentu niosą; o parobku, co dziewczętami gardził, a po śmierci
- ↑ gońca.