Tam leżąc z rękami za tył głowy założonemi, na hali, widziało dziewczę nad sobą gry nieba rozmaite, zmienne kolory błękitu, fale barw i świateł od bladosrebrnego seledynu aż do w granat wpadającego szafiru, i chmur gry upajająco przemienne od ledwo widnych zawiewnych, pierzchliwych i rozwiewnych białych mgieł, wypływających z głębiny i niknących niewiadomo gdzie, aż do ciężkich ciemnych chmur, zaścielających jednostajną pomłoką dolinę, i żółtogranatowych, świecących fosforem obłoków, na których płynie burza.
Jednego promienistego dnia dziewczę poszło i dość długo go nie było, aż się zaniepokoił Sobek i juhasi, co na odwiecerz z owcami zeszli Ale ono wyszło z lasu i pęk kwiatów leśnych i ziół pachnących przyniosło i dało pół Sobkowi a pół Gałajdzie, którzy ją do szałasu przynieśli. Gałajdzie śwircki[1] stanęły w oczach — bo to było przy nim małe, ani mu pod pazuchę głową nie sięgało. On był olbrzym.
Nazywali dziewczynę »ono« za starym Kretem; imienia nie znali.
Pewnego dnia ono zapytało Sobka:
— Długo tu jeszcze będziecie?
— Niedługo.
— Pójdę razem z wami do wsi, abym tu na wiosnę powrócić mogła.
- ↑ łzy.