A nikt, choć z wyjątkiem Kreta i Smasia, chłopy były młode, nawet myśli nieprzystojnej nie powziął. Marduła nawet się pytał Sobka, czy nie myśli, czy to nie święte, albo czy z nieba nie spadło?
— Jedy béło zmarźnione i chorowało — rzekł Sobek.
— Mogło sie wej stłuc, tele dale z nieba lecęcy — odpowiedział Marduła.
— Nie jest z nieba, bo syćko robi tak, jak cłek. — rzekł Smaś. — Jo wiem.
— Dy i Pon Jezus jad i pił, a Bogem béł — rzekł Marduła.
I wszyscy nań z podziwem spojrzeli, bo od niego rzadko o czem innem, tylko o dziewkach, o bitkach, o pijaństwie i o złodziejstwie słychowali.
Ono było ciche i modliło się wiele. A o pobyt pana Kostki na hali nigdy nie pytało, ale gdy opowiadali, słuchało blade i modliło się potem długo w noc klęczące, w bacówce, gdzie sypiało pod opieką dwóch psów u progu na łańcuchu upiętych.
Psy mu ręce lizały, owce doń przychodziły. Żeby mu się nie przykrzyło, juhasi przynieśli młode jagnięta. Tych kilka już onego ani w dzień, ani w nocy nie opuszczało. Nieraz juhasi rano budzić przyszli — ono śpi, na jagnięciu głowę wsparłszy, a między jagniętami się grzeje.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.