Stare bogi, człowieka potężni druhowie mili, moce przyjazne...
Wtem zdyszana, zziajana Teresia wpadła w uroczysko.
— Maryna! Niémas dziadka, niémas pościeli,[1] nimas w kómorze nic! — krzyknęła.
— Jako?! Co?!
— Wpadli źli ludzie, dziadka zabili, pościele zrombali, co ka béło wzieni, przyodziéwe, spyrki — niémas w doma nic! Pustka!
— Wto?
— Zołmirze! I mnie na koniak gonili, alejek do Płazowskiej piwnice uciekła.
— Tobie gonili? — powtórzyła Maryna.
— Haj! Na koniak. Moze z dziesieńci. Prawiek z lasa fciała wyjńść.
— Ha! — krzyknęła Maryna zrywając się z klęczek. — To jego zołmirze! To po mnie przijahali! To on — sieniawski pon!
— Ze jakoz wiés?
— Ten bozyc mi rzók, co hań sie w dymie z nieba zniós! O bogowie przenojświentsi! Wyście mnie ukorali i wy mnie teroz wołacie! Za krew krew! Za głowe dziadka Jasicy jego głowa! Za mój dom jego dwór! Na jego sable: topory! Hejhaaa!
Dziki, przeraźliwy, wysoki wrzask napełnił powietrze, a porwana ze stosu i zakręcona
- ↑ łóżek.