— To tys to...
— Sobek Toporów béł hłop.
— No, no...
— Ale go zradziéło[1] pod miastem, ludzie doń wiare stracili. I cosi mu chybia. Jo go widział pozawcorem. Jakisi taki łazi, jak zdechły. Jesce sie to Maryńsko kajsi podziało...
— I konia wziena pono?
— No.
— No to sie Sobkowi niéma cego cudować. Dyj to skoda wieldzaźna — koń.
— Sobek nié. Ale jo hłopa wiem.
— Wtoze taki?
— Litmanowskiego Janosik, od Nędze.
— Tén harnaś?[2]
— Tén. To sęk! Jak ten nas nie zratuje, to niwto iny. Kie tén cupnie nogom, to mu siedem sto dyasków z pod kyrpca wyskocy! To oreł! Jo ide ku niemu.
— Je dy idź — rzekła Byrka, niewiele ponad garnek i kidanie z pod krowy rozumiejąca.
Zebrał się Krzyś, zimnej kapusty z wczorajsza na śniadanie zjadł, bo o ile wogóle jeść lubił, o tyle u siebie szczędził i nie dostawał, kawałek placka owsianego i spyrki do szmatki na drogę zawinął i ruszył pod Kopę, na polany i osiedla Zakopane, do Nędzów. Żadnej karczmy