Do rąk, do nóg cisnęli się hetmanowi zbójeckiemu ludzie, że się ognać nie mógł; całowali go po twarzy, po ramionach, głaskali po włosach. Śliczne zaś siedmnastoletnie dziewczę stanęło przed nim, sięgając dłonią pod szyję, jakby zawiązkę od koszuli rozpleść gotowe, i zapytało:
— Fcecie mnie? Zarusięki?[1]
Ale on się uśmiechnął do niej łagodnie i łaskawie, jak do dziecka, i rzekł:
— Nie ku orłowiś ty, ba jacy[2] ku pawowi. Bydź zdrowa!
Dziewczę popatrzało nań chwilę i rozpłakało się.
— Du domu! Du domu! Posprząccie sie tu stela[3] — rozpędzał ludzi stary Nędza. Błogosławiąc, we łzach jeszcze i już w radości odchodzili.
Pozostał tylko stary Sablik i Krzyś.
Wtem Janosik włożył dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie, aż powietrze zadrgało.
— Je kiz to sto dziadów?! — zawołał przerażony Krzyś.
— He, he, he — zaśmiał się stary Sablik i oparłszy gęśle o żebro, zgrzypnął po nich krótkim, kabłąkowatym smykiem.