Jo to słisała na odpuście w Saflarak, jako ksiądz z ambony wołał.
— Hej raty, przeraty!
— Trza lud ratować.
— A i ród; Sobek Topór.
— Moze sie i Maryna nojdzie. Wto wié?
— A coby my jom wzieny bić? Potela, pokiela sie Maryna nie wróci, abo pokiel nie powié, ka je jest, abo ka Marynine ciało, jakby nie zyła?
— Podźmé ku hłopom.
Poszły. Chłopi wysłuchali z uwagą. Bo to byli mądrzy i świadomi spraw świata gazdowie i choćjakich próźnioków im nietrza było mówić.[1] Przywołali najstarszego między sobą Topora od Muru i jego żonę od Kulów z Gronia.
Na spalenie się nie godzili, »dowodu« takiego nie było. W to uwierzyli, że się Maryny wyzbyło z domu czarami, żeby więcej jeść miało, i że Sobkowi pocyniło, aby zmarniał i aby całe gazdowstwo wzięło sobie. To już bywało nieraz. Czasem się i dziwtoremu[2] dyabłu uprzykrzyło w piekle siedzieć, umyślił se na ziemi gazdować. To albo od chłopa gazdowstwo kupił, albo wysłużył, jak do dyabła, są niejednako władni, albo go wystraszył, albo rozmaitemi sposobami do ruiny przywiódł i gazdowstwo sobie wziął,