— Podź, dziecko! Uciekoj, bo cie zabijom! Jo s tobom! Podź!
Ptasiemi, pełnemi śmiertelnego lęku oczami spojrzała Beata Herburtówna na Kreta i przypadła głową pod starą, wytartą gunię.
Kret ją zatulił i wieść począł w stronę lasu, a za nimi szedł tłum, złorzecząc, hucząc i hałasując, ale nie bijąc, ani nie rzucając kamieni. Taka była powaga, taki majestat opieki w starcu, w którym każda kostka już się trzęsła, taki odzew na napad, że ludzi onieśmielił. Szli za nimi bandą, wielu, zwłaszcza dzieci, z kamieniami w rękach, z wrzaskiem i krzykiem, ale czuli się jakoby ogłupieni przez Kreta.
I wkońcu poczęli ostawać, a ci dwoje szli naprzód, aż przybliżyli się do lasu i znikli.
Trzej Toporowie, Od Muru, Żelazny i Leśny popatrzyli na siebie.
— Przysady miał[1] — rzekł Żelazny.
Gdy wieś wypędzała Beatę za swoje granice, w las; Sobek, czarny prawie na twarzy, bez przytomności na ziemi leżał: trzy Toporowe, Żelazna, Leśna i od Muru do domu Jasiców weszły i nad pościelą Toporowej Sobcockuli w komorze stanęły.
— Niémoze umreć, stary biédok — rzekła Leśna.
— Ani zyć — rzekła Żelazna.
- ↑ sposoby czarnoksięzkie.