— Siejdze ha w jesce zatela,[1] biédarstwo, siedź.
Oczy Sobcockuli pełne były potwornej rozpaczy.
Trzy Toporowe zaś wzięły kilka desek z podworca, znalazły gwoździe i siekierę, zbiły obuchem nosze i powróciły do komory.
— No, podź! — rzekła Leśna.
Sucha, twarda, skalista rezygnacya widniała już w oczach starej półmartwej góralki.
Toporowe podniosły jej sztywne ciało z pościeli, wyniosły z domu, położyły na zbitych deskach i dźwignęły w górę. Stały w podworcu, na oborze, między domem mieszkalnym, a stajniami i chlewami. Trzymały Sobcockulę na deskach.
— No, pojźryjze jesce na gazdostwo, biédoku — rzekła Toporowa Żelazna.
— Ostatni roz!
W tej chwili zaryczała w stajni smutno, przeciągle krowa.
Jakieś jakby drgnienie wzruszyło nieruchomą, skościałą twarz Sobcockuli i jakby łzy zaszkliły w kątach jej suchych oczu.
— Wis? Płace — rzekła Od Muru. — Świérscki jej w ocak stanény.
— Luto jéj krów...
— I krowom jéj.
- ↑ tymczasem.