Toporowa Żelazna otarła łzę rękawem od koszuli; po zawiędłej, jakby zatęgłej bruzdami twarzy Toporowej od Muru popłynęły duże sączące się strugi łez.
— No, podźmé — rzekła Toporowa Leśna wzdychając żałośnie.
We wrotach obory[1] spotkały Sobka — szedł czarny prawie na licu, chwiejąc się i wspierając na ciupadze.
— Babka skonać niémoze. Fcemy ci do cysta porzondek zrobić w doma.
— Trza, cobyś sie zéniéł — rzekła Toporowa Muru.
— Haj — potwierdziła Leśna.
— Uprzącemy ci. Hoć to dzieci, abo wnęki samé robujom i staryk ojców, cy dziadków do lasa wiezom, ale tyś jakisi taki jak chory teroz, fcemy cie przerencyć.
Sobek popatrzył na babkę błędnemi oczami.
— Dobrze — rzekł jakby bez myśli.
Trzy Toporowe, niosąc Sobcockulę na deskach, wyszły przed izby; ludzi nie było — poszli za Beatą ku granicy. Przed izbami stali tylko trzej Toporowie. Popatrzyli i nie spytali nawet o nic, nieraz to widzieli.
— Uprzącemy Sobkowi — rzekła Leśna. — Maryny niémas, tego dyabła my wyzeneni, trza, coby sie Sobek zéniéł.
- ↑ obejścia.