W głęboki zaś las ku Spiżu szedł stary stuletni Kret przed Beatą Herburtówną, mrucząc do niej:
— Trzeba se dwa tęgie kije ułomić, od wilków, abo i złego cłeka, cy psów, kie na ceste[1] wyjdziemé. Ludziom sie nie cuduj, co cie wygnali. Ludzie som jest głupi. Dziw Boze, jakby sie ka mądry naloz. A jo tobie nie opuscem, bok cie nie na to mlékem warzoném kormił, cobyk cie na zaginienie dawoł. Jo pomału za ludziami seł, niewiedzęcy, ka idom, ani po co? Wlógek sie ta, bok stary. Prawie jek sproście na dobrom kwile prziseł. Onyby cie może béły i ukamienowały, ty baby. Prze co? Brzydosie zatracone! Mnie ta po nicym nie luto. Ta izbecka, ka jek siedział, jak na psa. Ba kie w hole z wiesnom pudom, to mi luto bedzie. O! Bedzie mie cliwo przez owiec! Bedzie.
— Ojcze! Wyście dobrzy! — szepnęła Herburtówna.
— Hej, Boze, dziecko — odpowiedział Kret — takim głosem nik sie do mnie siedemdziesiont roków nie obezwał... A kaz twoi ojcowie siadująm? Wyjdziemé z lasu, bedziemé sie ospytować. Zawiedem cie. Moze mi hań owce dadzom paść. Hawok sie jus nie wrócem. Fciały cie psie pary ukamienować! Prze co? Ale przez owiec z wiesnom toby mie cliwo béło. O cliwo
- ↑ na drogę