— Haj! — krzyknął Marduła i gwizdnąwszy na psa, puścił się biec, jak to miał zwyczaj, psa galopującego przed nim za ogon się trzymając.
— Jedy by ci tén ksiendza po kolendzie łapiéł — mruknął Krzyś, zajmując Mardułowe miejsce na progu.
Na kściny na malućkom kwilecke wstąpimé, i tak hańtędy dróga ku Nędzy.
Usłyszała stara Mardułka obce mruczenie i wyjrzała z izby do sieni.
— Tuście, swoku?[1] — ozwała się przyjaźnie.
— Zy haw. Jak sie ta miéwujecie?
— Ze tak ta, po końdku. Kaz Franek?
— Poleciał do mnie na portki. Skróś tyk kścin.
— E dobrze ze tys! Bo se straśnie markociéł, co nima w cym iść.
— Ale z tyk kścin to on tu jus du domu nie przydzie.
— Zje ba kas pudzie?
Jął Krzyś Mardułkę objaśniać, a ta wysłuchawszy, rzekła:
— Je dy dobrze. Moze sie ta przecie roz Franek do kupy pozbiéro i na porzomnego, godnego złodzieja, jako i drudzy, wyjdzie. Jo to sama wiem, ze i ś niego by móg być złodziej, jaz
- ↑ szwagrze — zwyczaj mówienia.