nie zol, kieby nie té dziéwki! Co sie mu nieroz nagadom: Franek, dojze pokój, posiedź! S temi freirkami nic nie nagazdujes, ba jesce swoje minies![1] Złodziej byś móg być, jako i Nowobilski wtory na Biołce, abo Mateja w Polanak, a tyś co?! Z porwaśnegoś rodu, to ta porwies, ale wto fce sie ze zbójectwa na gazde sprościć,[2] nie musi o figlak, kohaneckak myśleć, ba jedno w głowie mieć: kraść!
— Terozeście wej, Mardułko, dobrze pedzieli — rzekł Krzyś. — Wy macie rozum!
— Ale Franek jako Franek! Co prawom rencom przyniesie, to trzoma lawemi pomiendzy dziéwki ozdo, a i pozywać sie go bojom, hoć je hłop, bo taki nigda nie pewny, co mu ino to hań w głowie, to cérniućkie, a drobne. Nieroz jo sie i napłacem, bok go przecie na zbójnika howała...
— Przy Janosiku sie prziucy. To ociec świenty zbójecki! — rzekł Krzyś z namaszczeniem.
Tak rozmawiali, tymczasem zaś szybkobiegacz Marduła z portkami Krzysiowemi i skrzypcami już wracał.
Psa, nie mając wolnej ręki, za sobą nawet zostawił.
— Ześ tys hytry! — rzekł Krzyś, podziwiając jego szybkość.