Kiedy ty mas w doma troje,
zobuj moje, obuj swoje!
Izba zatrzęsła się śmiechem. Marduła stropił się, ale tylko na sekundę. Skoczył, jak pióro lekki, na skrzypce Krzysiowe i końcami palców skrzypiec mu dotknął z wierzchu, a Krzyś nie przestał grać, tak lekko dotknął.
Gęby się otwarły na tę sztukę.
Zaś za chłopami, co rzędem w koło tańczących stali, na ławach za stołem siedzieli starsi gazdowie i gaździne. Gaździne prawie ciągle po dwie, po trzy razem śpiewały, gazdowie toż samo i weselili się. Wódka, piwo i wino potokiem się ze dzbanów lały, a dowcipy, przypowiednie i żarty strzelały, jak race.
Tam homerycki śmiech wywołał stary Gahut, opowiadając historyę o żydowskim sądzie — jak wybudowano gdzieś kościół i majster blacharski na wieżę ku krzyżowi wyszedł, pośliznął się i spadł, a na dole stała masa ludzi, między nimi kupa Żydów. Na jednego Żyda spadł i zabił go. A jemu samemu się nic nie stało. Wtedy Żydzi zaczęli krzyczeć: ukarać go! zabić go! Ząb za ząb! Oko za oko! Jako to żydowska wiara. Polecieli do sędziego. Sędzia wysłuchał i tak osądził: Ha, moi ludzie Zydzi, on go nie zabiéł umyśnie, jo go — pado — inacyj korać niémogem, ino go héba pod wiezom postawić dam, a nieg jeden s was wylezie na wiezom, spadnie na niego i zabije go. Inksej sprawiedliwości niewiem.