tanie Krzysia, czy pójdzie z nimi, odpowiedział:
— Nié.
— Lo cego?
— Bo byf[1] spał.
— No to haw przyjadom panowie i zabijom cie!
— Moze? — odmruknął z obojętną niewiarą Gałajda i obrócił się twarzą ku ścianie.
— Byku! — huknął mu jeszcze oburzony Krzyś nad uchem, ale Gałajda znowu chrapnął aż zadudniało.
Poszli więc sami, przyspieszając kroku. Ciemno już było i gdy przechodzili przez pastwisko na Gładkiej, po za lasem, ozwał się Marduła do Krzysia cokolwiek zmienionym głosem:
— Gwarzéł mi kowol, Fakla Józek, znaliście go, ze kie do freirki do Słodycków za Kopę tutędéj hodziéł i roz w necy seł, patrzi, a tu sie źrybie pasie. Widziało sie mu, ze Firkowe, strzeléł toporzyskem bez zadek i pado: idzies ty du domu weredo! A to źrybie kie zerzy! Jaz sie las zatrząsł! I jedzie prosto noń, z pyska kielce wystawiło, jak miedziane i ogień mu wej z nozdrzy fuknon. Fakla sie zląk, jaze zedrzał, toporzyskem się opądza, a to cym blizy ku niemu, tym je więkse, rośnie, jaz nad las. Fakla sie cofie do lasa i skrył sie. Wrócił się du domu. Kie na drugom noc zaś ku freirce sie zabrał,
- ↑ bym.