kie w to miejsce prziseł, to jaze poty na niego biły, telo sie bał.
— He — rzekł Krzyś — joby hań nie seł, hojby[1] miała złotom!
Po chwili zaś zaczął mówić:
— Ono nie śpi. Kie Wnękowie z Dzianisa księdza, co z kozaniami przijehał, zabili, bo sie im straśnie śrybelne mentoliki[2] u niego zwidziały, co sie nie narobili, coby ciało skryć, a nie dało. Wsadzili go do becki z kapustom, wyjońć musieli, pote zagrzebli w ziem, zaś wyjeni.
— Bez coz? — przerwał Marduła.
— Bo musieli. A obowali sie, bo księdza biskup krakowski posukować kozał. Na ostatku umyślili wywieźć go za granice orawskom. Nie daj Synu Bozy! Zaprzągli dwa kónie, co ku granicy przijahali, niémogli za niom rusyć. Musieli wrócić. Jaz ig hajdukowie dostali i obiesili.
— No to i ci zbójnicy, bocycie, co w Saflarak hłopa zabili, samo tak; kie ludzie krwiom tego zabitego liny od zwonów w kościele pomaścili i zacyni we zwony bić, to ka ten głos zwonów zaleciał, to ig zatrzimał. Nijakim świate przestompić niémogli. Tak jak klętéj obręce.
W Goryckowej ig kajsi połapali, co sie kręciéli po dolinie, jak zaklenci.