— Haj, przidzie tak, co hamuje. I seliniejako rozmaicie. Kie stary Jawolcyk z Małego Cihego, Jadam, ten woli złodziej, zmar, to go śtyrma wołmi z miejsca w truhle rusyć niedało. Ba go sami hłopi musieli wynieść.
— Je bo za swojego zywobycia nic nie robiéł, ino woły kradał, to go po śmierzci nie fciały wieźć.
— Jo ci powiem, Franek, niezlicne rzecy we świecie jest, aj jest! Niek cie Bóg scęści!
— O jest!
— Zimno noc. Cujem. Jo jus rzadki. Nie takik wyraźny, jakok bywał. Cłek tak cieńce[1] na starość, jak płótno.
Marduła popatrzał na niego i rzekł:
— Be pogoda.
— Bedzie, bo miesiąc kolombkom dołu.[2] Kie je rozkami do góry, to pokazuje na dysc. Jo sie jus i dogoniéł, w piersiak mi wej rado zatyko. Widzi sie wiatru we mnie telo, cobyś rąbanice urobiéł, ale to jus nie tak. I na zime jek béł drzewiéj trwalsy, jako dziś. Ba z rumatyzmu tok sie wylécył. Wzionek liści z pokrziwy, z jasienia, z bozego drzéwka, macierzonki i jałowca z bobkami, pięciorakie mo być, i parzyłek sie. Popuściło mie do trzeciego razu. O godnie jek sie zratował. Bo mie jus noga jedna bars dogory-