wała. Kie co gościec cłowiekowi lubi, to pilno pomoze. No jus my do koniec żlebu dośli. Jus my blizo potoków.
— Ale! — zawołał nagle Marduła. — Dy jo we wasyk portkak!
— No niegze ta! Wrócis mi ine.
— O to nic! Ale sie hłopi bedom śmiać, ize nie proci preporcyje portki namiérzane...
Krzyś myślał chwilę i rzekł:
— O to nic. Poniezus pedzioł, ze nie miejsce zdobi cłeka, ino cłowiek miejsce. Tak tys i portki hłopa. Ale co robić!
— Ksiąndz hoćby béł w lesie, to mu kozdy niesie — rzekł sentencyonalnie Marduła.
— To tys to! — rzekł Krzyś. — Bydźze wesoły cłeku! A wiés, padała mi stara Magierka, je ze Sobcockule do lasa baby, Toporki, wyniesły.
— Moze?
— Ze ba haj. Zawdy sie mi zbacuje, jako stary Bury, kie go syn biéł i bez izbe wlók, coby go za próg wyrucić, pedział: e stój synu, bo tys i jo ojca daléj nie włócył, ino po próg...
Potem, że droga była jeszcze długa, jął Krzyś opowiadać Mardule o kunistworze,[1] co był taki wielki, jak koń, gdyż był tego zdania, że lepiej o niczem mówić, niż nic.
∗ ∗
∗ |
- ↑ tchórzu.