Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

chodem ręką krzyż w powietrzu, schylił się, urwał garść trawy z pod nóg i rzucił w stronę lasu, szepcąc:
— Bóg daj! Bóg daj! Bóg daj! Dadźbóg, wielgomozny boze! Panie dobrego losu!
Powoli wznosił się pochód lasem, aż rozwarła się przed nim Toporowa polanka, ta sama, na której pierwszy raz Maryna spotkała się z wojewodzicem Sieniawskim. Przepromienne słońce lało się na trawę i pachnące młode liście drzew, wycinane w rozmaity, śliczny kształt, nabrzmiałe soczystą zielonością i tak wesołe, że, jak mówił stary Kret, «hnet byś rzók, ize świérgotać zacnom, jako sikory leśne». Nawet ciemne igły smreków, jodeł i cisów świetliły się pogodnie.
— Straśnie piékne to rano! — rzekł juhas Franek Marduła z Nad Potoka do Sobka, blizko którego na przodzie szedł.
— — O bo piékne! Dobrze zwiestuje na całe lato.
— Kieby ino Ponjezus jasne dni, a ciémne noce darzył — eh! niek cie co praśnie! pięć wołów z Cihéj Doliny nase!
— Bedom nam ta i luptowscy juhasi prógować kraść.
— Poprógujemy sie!
— Baca w Cihej sam ten, co i łoni, Andryś Bleha. Pedział Sablikowi tak: powiédźcie Polokom za Liljowém, ize mom na to lato śtyrok